Parafrazując (i nieco profanując - wybaczcie) klasyka: "nie czekajcie na meetupy, organizujcie własne". W myśl tej zasady postanowiliśmy w gronie kilkorga "foodiesów" wybrać się na sympatyczną kolację do któregoś z nowych miejsc na kulinarnej mapie Warszawy. Wybór padł na ochocki Shuk - lokal specjalizujący się, podobnie jak knajpka Mezze należąca do tych samych właścicieli, w kuchni bliskowschodniej w wydaniu wegetariańskim i wegańskim.
Restauracja znajduje się w średnio reprezentacyjnym pawilonie (choć fontanna przed nim jest całkiem ładna, szczególnie po zmroku) na średnio reprezentacyjnym blokowisku, ale od razu po przekroczeniu progu gość przenosi się w zupełnie inną rzeczywistość. Przestronne wnętrze, obowiązkowe bliskowschodnie akcenty, widowiskowe słoje z piklami, a jednocześnie jasny i dość elegancki wystrój. Menu też bardzo estetyczne, choć z rażącymi błędami - można w nim znaleźć np. "Shakshukę z fslflem", a także z "Shaksukę z holoumi" (linikę niżej jest już halloumi, a sama shakshuka wyżej napisana jest poprawnie)... A wystarczyło uważnie przeczytać przed puszczeniem do druku. Ale to drobiazg. Obsługa miła i kompetentna, a naszym stolikiem zajmowała się pani o włosach barwy identycznej jak zawartość pojemników z marynatami, co przydawało kolorytu ;)
Menu, jak wspomniałem wcześniej, jest w pełni wegetariańskie/wegańskie, więc nawet dla wybrednego weganina wybranie dania o smakowicie brzmiącej nazwie i opisie nie było problemem. Jadłem shakshukę ("zweganizowaną" - bez jajka), falafelki, pikle i dolmades, skubnąłem też od współbiesiadników odrobinę mezze-past oraz więcej niż odrobinę pieczonego kalafiora, a popiłem ginger ale od Fentimansa (w karcie także wina, frapujące koktajle, domowe lemoniady, piwo itd.). Chyba dobrze trafiłem, bo słuchając opinii (i czytając recenzje) współbiesiadników, generalnie było poprawnie, ale bez wzlotów. U mnie też nie wszystko było w 100% takie, jakie bym sobie wymarzył, ale shakshuka była całkiem smaczna, wyrazista i pikantna (ale nie nazbyt ostra), pikle również mocne w smaku, a winogronowe "gołąbki" dla odmiany łagodne. Ogólną ocenę zamówionych przeze mnie dań zaniżały nieco falafelki - zbyt mocno wysmażone, na granicy przypalenia i ogólnie takie sobie, co mnie nieco dziwi w kontekście właścicielskim (i zapewne receptur). Harissa była za to bardzo ostra (dla niektórych towarzyszy kolacji - zbyt ostra), ale z łagodną tahiną tworzyła zrównoważony duet.
Podsumowując - miejsce jest ładne, urządzone ze smakiem i - także za sprawą obsługi - goście mogą się tam poczuć komfortowo. Nie jest też ani barowo, ani przesadnie restauracyjnie (obok mniej lub bardziej typowych "normalsów" dwa stoliki dalej siedział np. chłopak, który mógłby uchodzić za zaginionego syna Dimebaga Darrella i dla nikogo nie stanowiło to najmniejszego problemu), toalety również czyste, armatura oryginalna. Jak już się wejdzie, to chce się tam siedzieć długo. Nad samymi smakami polecałbym jednak nieco popracować. Pewnie kiedyś wrócę, aby zobaczyć, czy kuchnia "okrzepła", bo w zasadzie przesadne krytykowanie lokalu, który działa od bardzo niedawna, nie jest dobrą praktyką. Na razie (solidne) 3.5, bardziej za atmosferę, niż za kuchnię, ale nie mogę też powiedzieć, żeby była ona zła - po prostu w klimatach bliskowschodnich zdarzało mi się już jeść w Warszawie smaczniej. Trzymam jednak kciuki za pomyślny rozwój tego bardzo fajnego miejsca.
An error has occurred! Please try again in a few minutes