Trafienie do raju jest prostsze niż mogłoby się wydawać. Na początku Nowego Światu skręcacie w bramę pod numerem 21, idziecie prosto 100 m i dokładnie naprzeciwko szkoły im. Korczaka znajdujecie się w niebie. Na szatnię przy wejściu nie ma co liczyć, niby wiszą w niej jakieś kurtki, ale choć płatna, nie widać personelu. Wydaje się, że bardziej należy ona do miejscowej sceny teatralnej, niż samej restauracji. Kurtkę weźcie więc ze sobą, zajmijcie jeden ze stolików między palmami i poczujcie się jak w ogrodzie botanicznym. Okna pewnie mogłyby być czystsze, a przestrzeni więcej, ale nie ujmuje to niczego fajnemu wystrojowi Raju.
Polecam rezerwację, choć - co fajne - nie wszystkie stoliki są tutaj do zarezerwowania. Działa też walk in basis, ale zwyczajnie jest tłoczno. Widać, że miejsce ma stałych gości, panuje w nim luźna i przyjemna atmosfera. Kolorowe podkładki pod talerze, ciekawe obrazy z flamingami i tygrysami na ścianach. Bije z tej knajpy jakaś dobra energia odkąd przekroczy się jej próg.
Wspólnie z koleżanką spędzamy w Raju dobre 4 godziny, w tym czasie kosztujemy w zasadzie wszystkich autorskich drinków z karty koktajli (ogólne wrażenie - są bardzo dobre, ale czasem inne niż można by oczekiwać), przystawki, dań głównych i deseru. O tym ostatnim kelner niestety zapomina i wiadomość nie dochodzi na kuchnię. Tuż przed zamknięciem udaje mi się jednak znowu uruchomić kucharzy, odpalić światła i udaje nam się zakończyć wieczór przyjemnym, słodkim akcentem. Sympatyczny pan z brodą, który obsługiwał nas przez cały wieczór był bardzo pomocny i profesjonalny.
Niecałe 1,5 roku temu zaliczyłem trzy hawajskie wyspy, jedząc w Honolulu najlepsze w życiu rameny, poke i inne lokalne przysmaki. To powodowało, że miałem przed wizytą w Raju pewne obawy, wiadomo wszak, że smaki nie podróżują i nie spodziewałem się, by gospodarzom udało się nawiązać do tego, co tak smakowało mi na Kauai, Oahu czy Big Island. Moje obawy okazały się niepotrzebne, choć różnice w podaniu bowli czy drinkach są oczywiście spore.
Zaczęliśmy od Waikiki Tuna - lekko opiekanego, w zasadzie prawie surowego tuńczyka w sezamie, podanego na sałacie rzymskiej, szpinaku z dodatkiem mleczka kokosowego z mango i ostrym sosem, który tak naprawdę był dość łagodny. Ta pozycja to dla mnie prawdziwa petarda - śmiało można się nią podzielić, świetnie smakuje i niezwykle ładnie komponuje się na talerzu. Kolorowo, smacznie, zaostrza tylko apetyt.
Wybór przy daniu głównym jest w sumie prosty - stawiamy oboje na bowle. Ja na ahi, czyli tuńczyka, koleżanka na wersję z krewetkami. Dodam, że na Hawajach poke to po prostu micha ciepłego ryżu ze świeżą, pokrojoną w kostkę rybą zalaną sosem. Bez dodatków, warzyw, dekoracji i udziwnień. Tutaj poke bowl to dzieło sztuki, w którym warzyw jest więcej niż samej ryby, ale całość świetnie smakuje i wygląda. Misce nie przeszkadza w zupełności to, że ryż szybko stygnie, schowany jest pod spodem pokrojonych w plasterki dodatków, ale nawet w temperaturze pokojowej konsumpcja tego jest bardzo miłym doświadczeniem.
Na deser jemy do podziału Marshmallow Kokoleka - to hawajska haupia na bazie mleka kokosowego i gorzkiej czekolady. Smakuje deserowo, raczej wytrawnie niż słodko, ale z pianką opiekaną nad palnikiem i karmelowym sosem daje już spory zastrzyk cukru. Ze wszystkich koktajli, które próbowaliśmy, mogę z czystym sumieniem polecić Pink Pua z rumem, syropem z hibiskusa i piwem imbirowym, Sweet Aloha - znowu rum, ale też amaretto, syrop kokosowy i puree ananasowo-imbirowe. Meli Meli, z dodatkiem 13-letniej single malt jest mocno torfowe, a w Mint Moana słabo czuć miętę. Wszystkie były jednak dość ciekawe i oryginalne, choć klasyczne dla Hawajów Mai Tai nie przypominało oryginału w smaku, ani kolorze. Wrócę na pewno, w pierwszej kolejności na hawajskie śniadanie, które serwują tutaj przez cały dzień.
An error has occurred! Please try again in a few minutes