Delikatesy odwiedziłam dwukrotnie, za każdym razem wynosząc nieustające aż do dziś wspomnienie intensywnego smaku, noszącego znamiona bądź to geniuszu kucharza, bądź poświęconych na jego dopracowanie godzin prób i eksperymentów.
Za pierwszym razem ucztę rozpoczęłam od blinów z gravlaxem (22 zł) - bliny same w sobie nie porywają, były zaledwie letnie, więc wystygły w drodze z kuchni lub zostały nieumiejętnie podgrzane. Za to już w połączeniu z dobrze zamarynowanym gravlaxem i kwaśną śmietaną w delikatny sposób utorowały drogę dalszym daniom.
Osoba mi towarzysząca zamówiła gyutataki (25 zł) i zgodnie stwierdziliśmy, że tę marynowaną na sposób japoński polędwicę moglibyśmy zjeść na przystawkę, potem jeszcze raz na danie główne i ponownie na deser. Danie niewielkie, ale wyrazistością nadrabia swój rozmiar i jest warte każdej ceny. Tym bardziej zasmuciły mnie bliny, które cenowo i wielkością uplasowały się podobnie, a jednak przy ocenie całokształtu zostały zdecydowanie zdeklasowane przez wołowinę.
W swoim łakomstwie zapragnęłam też spróbować "koziego serka". Przy tej sałatce popełniłam pierwsze z wielu błędnych założeń, że po poprzednim przepysznym daniu nic mnie już nie zaskoczy. Genialne połączenie słodyczy truskawek, ostrości koziego ser(k)a, aromatu wędzonego boczku - nigdy nie pomyślałabym, że to może smakować aż tak dobrze, a jednak!
Po tym wstępie nie mogliśmy doczekać się dań głównych. Zamówiony przeze mnie łosoś, przyrządzony sauté, otoczony delikatną maślano-rozmarynową sałatką z brukselek i soczewicy, pozwolił mi na odetchnięcie od feerii wcześniejszych smaków, jednocześnie nie tracąc na oryginalności.
Posmutnieliśmy z powodu "pana boczka", bo choć towarzyszące mu cebulki marynowane w balsamico próbowały ratować przeciętność, to na poziomie, jaki wyznaczyły poprzednie dania, nie mogły zbyt wiele zdziałać, za pomoc mając jedynie letnie ziemniaczane purée.
Jako że mieliśmy w planach skosztować jak najszerszego spektrum dań, zgodnie stwierdziliśmy, że zamówimy wszystkie trzy desery i co najwyżej umrzemy z przejedzenia.
I umarliśmy trzykrotnie, z rozpaczy, gdy każdy z trzech deserów się kończył. Trudno powiedzieć, co było lepsze: czy delikatny jak puch mus z białej i gorzkiej czekolady, czy ciasto marchewkowe, wilgotne, mięciutkie, czarujące aromatami, czy limonkowe, orzeźwiające tiramisu.
Rachunek z napojami opiewał na potężną sumę, i choć mieliśmy to szczęście, że większości dań spróbowaliśmy dzięki uprzejmości Zomato (a ja, jak okazało się, podwójne szczęście, bo niespełna tydzień później, podczas Warszawskiego Spotkania Foodiesów Zomato, podane zostało menu degustacyjne bazujące na tych samych, równie pysznie przyrządzonych potrawach), nie zawahamy się ani chwili przed powtórzeniem takiej samej uczty przy okazji zmiany karty na marcową, bo wizyta w Delikatesach to przeprawa kulinarna warta każdej złotówki.
An error has occurred! Please try again in a few minutes