Do Butchery&Wine wybraliśmy się w środku tygodnia zachęceni artykułem, w którym właściciel i szef kuchni zarzekał się, że potrafi dobrze przyrządzić polską wołowinę. Szczerze mówiąc po prostu nie dowierzaliśmy. Oczywiście nie zrobiliśmy rezerwacji Eeee w Warszawie, w środku tygodnia po co i jakie było nasze zdziwienie, kiedy pan przy wejściu wskazał Mu ostatni wolny stolik. Restauracja nie rzuca się w oczy, w lekko zamglonej stolicy, mając przed oczami witrynę pobliskiego sklepu z czekoladkami, po prostu ją minęłam. I On, chyba po raz pierwszy raz w życiu, musiał na mnie czekać, zanim trafiłam pod właściwy adres.
Wnętrze jest bardzo ascetyczne i stonowane: białe kafelki na ścianach przypominające miejską łaźnię (w zamyśle rzeźnię, ach te mechanizmy obronne), proste drewniane stoliki ustawione równym rzędem, półka z książkami kucharskimi To mam, tego nie ma tego nie ma, to mam, wspaniały rysunek świni podzielonej na rzeźnickie części i cudowne przemysłowe okno we wnęce. Dlaczego nie chcesz mieć takich w szkutni? Nie umiem spawać okien, a drewniane sam sobie zrobię. Jednym słowem nowojorski styl: bez pretensji i wymyślnych kompozycji z suchych kwiatów, dla mnie duży plus.
Obsługa zareagowała na nas szybko i już za chwilę mogliśmy snuć rozważania nad menu, które jest, co się dziwić, mięsne. W karcie znaleźć można domowego hamburgera, jest kilka steków z różnych rodzajów wołowiny polskiej i importowanej, polędwicę, kilka dań z ryb czy owoców morza. W przystawkach znajdzie się coś dla wegetarian, ale tych, których, nie przeraża wszechobecny widok krwistego mięcha. Są śledzie, grzyby, jeden makaron oraz kilka deserów. Dla mnie nie za dużo, nie za mało, a w sam raz. Nieufnie patrzę na wielostronicowe karty dań, a poza tym nie lubię mieć wrażenia, że wiele mnie ominęło.
Złożyliśmy zamówienie i już za chwilę raczyliśmy się chlebem z masłem. Odnotowuje ten fakt, ponieważ chleb był całkiem dobry (trochę za krótko zaczyn dojrzewał i niepotrzebnie go podgrzali - jak zawsze szczegółowy On, Chyba z Vincenta - dodałam), co bardzo, bardzo rzadko się zdarza. Dodatkowo On zapragnął dzbanuszka z wrzątkiem, które to życzenie pani spełniła bez szemrania i konsultacji z szefem (bywało i tak).
Zagryzając pieczywo z masłem dalej rozglądaliśmy się po wnętrzu. Moją uwagę zwróciła męska obsługa, nie licząc jednej pani, która przyjęła zamówienie. Kilku krewkich facetów w dżinsach i koszulach krzątało się pokrzykując po sali. Między nimi był też szef, którego odróżniliśmy dopiero, gdy pod koniec wizyty krzyknął w stronę kuchni Dwa szpiki na już! Widać, że panowie są zgrani, obsługują wszyscy wszystkich, a przy tym nie ma bałaganu i chyba dobrze się ze sobą czują. Mówiąc nieśmiertelne: I jak smakowało? ma się wrażenie, że rzeczywiście chcą usłyszeć odpowiedź. Zaczepieni odpowiadają też na pytanie w stylu A kto dostarcza wam wołowinę? A gdzie kupujecie ...? A te wódki to dobrze widzimy z Kania Logde? Jedynym zgrzytem było to, że nie dostaliśmy jednocześnie naszych deserów. Ale po kolei:
Na przystawkę wzięliśmy: sałatkę z kalarepy z kaparami i czerwoną cebulą oraz pieczony szpik kostny z sałatką z pietruszki i grillowanym chlebem.
Sałatka niezwykle prosta, w sumie banalna, ale bardzo udana kompozycja. Cieniutko krojona kalarepa, kapary i piórka czerwonej cebuli w tajemniczym dressingu, którym okazał się sok z cytryny i oliwa. Udana. Do powtórzenia w domu, tuż po przyjściu On udowadniał mi przez pół godziny, że nie potrzebuję mandoliny by tak cienko pokroić kalarepę.
Szpik pyszny, tłusty, ale chyba zbyt gorący, bo On poparzył sobie dziób na kilka dobrych dni. Mankamentem był tym razem chleb, bo ten sam tylko podany w formie pieczonej, a przecież tyle jest rodzajów pieczywa. Niemniej danie udane prowokujące do rozważań. Ale czym w domu przepiłować takie kości? No cóż spytajmy znajomego ortopedę.
Danie główne przez nas wybrane to stek New Yorker z polskiej wołowiny i policzki wołowe a'la Bourguignon. Pierwsze podane z domowym sosem, zieloną sałatą i domowymi frytkami, drugie z purée ziemniaczanym. I tak stek średnio krwisty moim zdaniem, choć miał być krwisty. Dobry jak na polską wołowinę. Jak na, bo niestety w Polsce chyba nie ma tak dobrego mięsa jak w USA i Hiszpanii (tam akurat zdarzyło mi się jeść, choć pewnie wiele jest innych miejsc). Sałata zielona była miłym zaskoczeniem, bo składała się z samych młodych listków i to takich, których próżno szukać w gotowych mieszankach. Za to policzki okazały się strzałem w dziesiątkę: rozpływające się w ustach mięso w gładkim winno-warzywno-grzybowym sosie na idealnym purée. Pycha. Od tej pory z szacunkiem będę patrzyła na wszelkie pyzate stworzenia, w tym na własne odbicie w lustrze.
Jeszcze słowo o deserach: czekoladowy fondant z malinowym purée był poprawny. No wiecie, każda z Was taki zrobi. Za to duży plus za zupę z węgierki na czerwonym winie z mascarpone. Ładne - idealnie równo pokrojone śliwki ułożone w dekoracyjną rozetkę, aromatyczne- słodycz wina z wanilią, pyszne Gdzie oni znaleźli takie dobre śliwki, pod Mirowską mówią? Nie wierzę! i przy tym polskie! Naprawdę miła odmiana w deserowej karcie polskich restauracji, w których nie wiedzieć czemu króluje crème brûlée i czekoladowy mus/fondant/suflet. Lubimy, ale ile można.
Całość plus kawa i po kieliszku wina około 270 PLN. Według mnie cena adekwatna do jakości i miejsca, na pewno wrócimy. Polecam głównie za obsługę, dobrej jakości składniki i prostotę. To nie haute cuisine raczej miejsce na niezobowiązującą kolację z bliską osobą, spotkanie z klientem czy lunch w grupie znajomych, ale warto.
An error has occurred! Please try again in a few minutes