Od lat 4 symbole sztućców Michelin (jedyne w kraju!), Najlepsza Restauracja w Polsce 2016 i Szef Kuchni Roku 2016 dla Roberta Skubisza wg Poland 100 Best Restaurants, 14/20 punktów i 2 czapki od Gault&Millau w 2017 i całe mnóstwo innych laurów zbieranych przez Amber Room. To wszystko kusi, mocno działa na wyobraźnię i zaostrza tak apetyt, jak oczekiwania. Wybór restauracji do odwiedzenia w ramach ostatniej edycji Fine Dining Week nie był trudny, biorąc pod uwagę powyższe. Szkoda tylko, że czas tam spędzony był dla mnie tak bolesnym rozczarowaniem.
Jakość produktów, które znalazły się na wszystkich naszych talerzach, bez wątpienia była najwyższa. Tutaj ogromny ukłon w stronę, jak mniemam, szefa Skubisza, bo znalezienie dostawców, u których perfekcja jest wpisana w standardy, nie jest ani łatwe, ani szybkie. Skonstruowanym z nich daniom zabrakło jednak efektu wow, czegoś budzącego zachwyt - wyjątek stanowił deser. Był naprawdę świetnie "wykombinowaną" wariacją na temat klasycznej wuzetki. W przypadku pozostałych dań zaskoczeń nie było. "Produkt obroni się sam" według wielu, ale to na poziomie dobrej, domowej kuchni. Idąc do miejsca z najwyższej półki, oczekuję niecodziennych połączeń albo konwencjonalnych smaków, ale wykonanych w absolutnie perfekcyjny sposób i podanych inaczej, niż można by się spodziewać. Nie powiem, że coś mi nie smakowało, że było niedobre albo że którekolwiek z dań było w ogóle źle zrobione, ale nic mnie nie zachwyciło. Ot, po prostu - smaczny posiłek z bardzo dobrej jakości produktów. Było co prawda jedno - oprócz deseru - danie, które mnie do pewnego stopnia zainteresowało, jednak smak ten był po prostu uzależniony od użycia dwóch konkretnych składników, a nie stanowił majstersztyku w łączeniu smaków, tekstur i aromatów - ciekawy, bo raczej nie "domowy" i niespotykany w innych knajpach, był krem z topinamburu z oliwą truflową. Intrygujące były też lody z wędzonej śliwki, które znaleźliśmy w deserze. Mi smakowały, ale B. nie lubi tego smaku, bo kojarzy mu się z kompotem z suszu na Wigilię (chociaż w sumie zjadł wszystko, to może jednak nie było tak źle..?). Hostessa, która nas witała i żegnała, stwierdziła zresztą, że to taka swego rodzaju kontrowersja - można je kochać albo nienawidzić. Tu chociaż jest o czym dyskutować, cała reszta menu była natomiast dobra, ale bez efektów specjalnych. Tatar z tuńczyka... kompletnie nie zwalił mnie z nóg, a bardzo na niego liczyłam. Połączenie smaków, które w nim odnalazłam, jest dla mnie już nieco oklepane. A jest przecież jednym ze sztandarowych dań w karcie Amber Room. Podany jako danie główne halibut był tylko halibutem. Taka - po prostu - dobrze przyrządzona ryba z dobrze dobranymi dodatkami. Poprawna. Nic ponadto. Po zjedzeniu 5 degustacyjnych dań wyszliśmy nadal głodni. I to nie że "nie byliśmy najedzeni". Byliśmy zwyczajnie głodni, więc wieczór uratowało nam inne miejsce.
Jedzenie to jednak tylko połowa naszego doświadczenia i pewnie wyszlibyśmy mniej lub bardziej zadowoleni, gdyby cała reszta się zgadzała. Na sali panował półmrok - jak dla mnie trochę za ciemno, nawet widać to na zdjęciach. I nie chodzi o to, że dla aparatu, do zdjęć, dla mnie też było trochę za ciemno, męczyły się oczy. Zostaliśmy posadzeni - we dwoje - przy stole przeznaczonym dla 6? 8? osób - to bardzo psuło atmosferę. Czułam się trochę jak... Piąte koło u wozu, jakby nasza wizyta była w jakiś sposób "na doczepkę" i szybko trzeba było nam wykombinować jakiś stolik. Dodatkowo, irytującym wydaje mi się, że przez całą naszą wizytę stoliki dwuosobowe stały wolne. Atmosfera rzekomej intymności (bo przecież było ciemnawo) cierpiała też na tym, że kelnerzy biegali ciągle jak w ukropie, co odbierało całą prywatność, kameralność. Nasz kelner - ten, który podawał większość dań, bo w sumie było ich trzech - chyba nie do końca czuje ten zawód. Podając dania, nie mówił o nich - jak się wydaje - do nas, a pod nosem, do siebie, więc dobrze, że z menu wiedzieliśmy, co zostanie podane. Tu zresztą dochodzimy do najgorszej części obsługi i atmosfery: z 4 par, które miałam w zasięgu wzroku (z których tylko jedna siedziała przy "normalnym", dwuosobowym stoliku), przyszliśmy jako drudzy. Jako trzeci dostaliśmy powitalną przystawkę, ale już kolejne danie zostało podane po ponad 30 minutach od przybycia pierwszego. W tym czasie sąsiednie stoliki zdążyły zjeść i 2, i 3 danie, i nawet zamówić, a następnie dostać herbatę po 3 daniu.
Jeśli chodzi o ceny, to nie ma co jęczeć, bo doskonale wiadomo, do jakiego miejsca się wchodzi, jednak trochę... no ja wiem? dziwne? wydało mi się, że za butelkę Cisowianki zapłaciliśmy ponad 2 razy tyle, ile zapłacilibyśmy za dokładnie tę samą wodę w innej restauracji. I dlaczego Cisowianka, a nie woda z równie wysokiej półki, co cała restauracja?
Trochę żałuję, że nie należymy do śmietanki towarzyskiej Warszawy, elity elit czy ważnych gadających głów z TV, wówczas może potraktowano by nas nieco bardziej serio, a już na pewno nie czekalibyśmy 30 minut na zimną przystawkę z menu degustacyjnego przygotowywanego przecież dla wszystkich obecnych.
Podsumowując, i mało absorbujące uwagę, acz luksusowe menu, i bardzo dyskretni (momentami aż za bardzo) kelnerzy z całą pewnością stanowią idealne tło dla wysokiej rangi spotkań biznesowych, i innych wymagających, oficjalnych okazji, jednak - jak dla mnie - stanowią TYLKO nieinwazyjne, drogie, tło. Dla osób, dla których gwiazdą wieczoru jest to, co szef kuchni zaserwuje na talerzu, jest cała masa innych, bardziej dostosowanych miejsc. Amber Room to po prostu nie moja bajka.
An error has occurred! Please try again in a few minutes