Węgierska klubo-restauracjo-kawiarnia zwabiła nas swoim stoiskiem na mokotowskim Targu Śniadaniowym. Pyszny langos, lesco i zupa gulaszowa zrobiły swoje, więc od kilku miesięcy planowaliśmy zawitać do lokalu w samym sercu Warszawy, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.
W nie-za-piękny wrześniowy wieczór wpadliśmy tu około 20-20:30. Środek był nie za pełny, ale i nie jakoś przerażająco pusty. Powiedziałabym, że może 1/3 miejsc była zajęta. Od razu powitał nas jeden z kelnerów, poprosiliśmy o stolik dla dwóch osób, aleszybko okazało się, że, tak naprawdę, możemy wybrać, gdzie będziemy siedzieć i w ten sposób znaleźliśmy się przy 4-osobowym stoliku pod samą ścianą - bo wiadomo, że mi zawsze wygodniej na kanapoławce niż na zwykłym krześle.
Wnętrze jest mocno stylizowane na hm... najtrafniej chyba można to określić jako styl starej winnicy - białe ściany, regały z winem, a pod sufitem oryginalne, stare, drewniane belki gdzieniegdzie niedbale machnięte farbą. Tak trochę roboczo, ale bardzo to wszystko było spójne. Mi się podobało.
Zdecydowanie mocnym punktem był kelner, który nas obsługiwał. Bardzo wyluzowany - widać, że doświadczony w tym, co robi. Nieco nonszalancki, ale przy tym bardzo profesjonalny - niczego nam nie brakowało, na nic nie czekaliśmy przesadnie długo. Może tylko tyle, że "czekadełko" mogłoby być podanie ciut wcześniej, choć z drugiej strony warto wspomnieć, że może i dobrze, że przyjechało tak późno, bo częściowo dostarczało nam pieczywa i do tatara, i do zupy gulaszowej.
No właśnie! Przejdźmy do sedna! Jedzenie... Jedzenie było smaczne, choć spodziewałam się czegoś nieco innego. Tatar z marynatami (tak, wszyscy jesteśmy zaskoczeni, że moją przystawką był tatar) był dość mocno doprawioną porcją mięsa. Nie było jakoś wspaniale podane, a sposób rozdrobnienia trochę przypominał mocno doprawione mięso na mielone. Dla mnie nieco poniżej standardu. Czekadełko, które dostaliśmy razem z przystawkami oprócz wspaniałego, pysznego, świeżutkiego chleba składało się też ze smalcu doprawionego słodką papryką, cebulką i... już nie pamiętam oraz z salsy chilli, która faktycznie była bardzo ostra, ale też bardzo słona, przynajmniej dla mnie. B. zamówił bardzo(!) dobrą zupę gulaszową podaną w kociołku - i faktycznie, kociołka wystarczyło na dwa naprawdę solidne talerze zupy.
Na "danie główne" ponownie zamówiliśmy po przystawce. Jakbyśmy oboje wyczuli pismo nosem, że porcje będą tu jak dla drwala - i owszem, po dwóch nie-głównych daniach wyszliśmy objedzeni i opici jak bąki. Może te dwa piwa zrobiły swoje, a może to langosszalonna i naleśnik nadziewany gulaszem. Mój langos to świeżo wysmażony placek z serem, bekonem i szpinakiem. Całość stanowiła bardzo smaczną kompozycję. Może przydałoby się jeszcze jakieś warzywo dla przełamania wszechobecnego umami, ale bez warzywa i tak już było dobrze. Naleśnik z gulaszem smakował jak... naleśnik z gulaszem. Smaczny, fajny, ale nie jakoś szczególnie zaskakujący. Taki na mocną 4 czyli podobnie jak reszta knajpy. Dałabym nawet 4.5 na zachętę, ale troszkę rozchorował mi się żołądek po tej kolacji, choć bez echa następnego dnia, więc prawdopodobnie po prostu podawane tu chilli nie było najtrafniejszym dla mnie pomysłem.
An error has occurred! Please try again in a few minutes