Dziewczę, o cerze śniadej, niesmagniętej pracą i kruczoczarnej fryzurze, pod którą kryje się zapewne niemniej ciemna masa, ewentualnie pustka, krzyczy, że "Jesteśmy w Mediolanie!" Ona może wie (choć modelki podobno jedzą watę i popijają niskokaloryczną wodą), ale ja nigdy tam nie byłem – ani w Rzymie, ani w Neapolu czy choćby Watykanie lub Szwajcarii, skąd do Włoch blisko. Proszę: nie wymagajcie ode mnie bym strzelał jak ma wyglądać włoska restauracja i jak smakują tamtejsze dania i nie oceniajcie tej oceny (tak, pleonazm), pod tym kątem.
Choć to po części nie moja działka, to chyba jednak nieco dorastam, bo zdarza mi się, coraz częściej przebywać w prawdziwych restauracjach i mimo, że fast food nadal jest moim priorytetem, to od czasu do czasu lubię gdy to ktoś przynosi mi do stolika zamówienie a płacę po posiłku, który mogę w tym czasie docenić lub nie. Jest też czas na kontemplację nad daniem, rozmowy na jego (i inne) temat, wreszcie na degustację i często delektowanie się nim.
Zapytałem o pizzę, ale nie sądziłem, że rekomendacja Adama z ekipy MyFoodtruck zawiedzie mnie do skosztowania popołudniowego posiłku (coś w ten deseń, w modnym ostatnio, korpo-para-angielskim slangu powinno nazywać się dinnunch, ale głupio brzmi), składającego się z przystawki, dania głównego i deseru, w otwartej pod koniec zeszłego roku restauracji Lolo Rosso, mieszczącej się na ulicy Kwitnącej, pod numerem 6A. Ktoś podszepnął mi, że to Bielany, ale ja zapamiętałem Chomiczówkę.
Wybraliśmy się we czworo: Paulina, dwie młode damy (nie to żeby Paulina nie była młodą damą) i ja. One na pizzę i ostatecznie piwo, ja na to, co opisałem wyżej, uważny Czytelniku. Lokal mieści się w wolno stojącym budynku a w środku, mimo zacinającego śniegu, jest bardzo przyjemnie i ciepło, grube obrusy z wizerunkami gałązek oliwnych dają poczucie domowości tego przybytku a blask kilku świec dobrze wpływa na nastrój, uzupełniany klasyką włoskich przebojów (tak na moje ucho, gdzieś około lat 60`-90`). Stolików nie jest zbyt wiele, w tym jeden bądź dwa wieloosobowe, kilka czwórek i jedna-dwie dwójki – na każdym z nich skromny hiacynt w doniczce.
Naprzeciw wejścia, właściwie w jednym pomieszczeniu, oddzielona drewnem i szkłem, znajduje się arena zmagań kucharzy z włoskimi specjałami. Duże wrażenie robi niemały piec z czerwonej cegły, opalany drewnem, służący do wypiekania pizzy. Miłym akcentem jest możliwość, choć połowicznego obserwowania osób krzątających się na kuchni, w trakcie przygotowywania zamówionych przez nas dań.
Podczas naszej wizyty jedna pani obsługiwała gości, podając nieczytelnie rozpisane menu właściwe oraz recytując z pamięci menu na ten weekend, składające się między innymi z jagnięciny w czerwonym winie Bardolino czy królika nadziewanego grzybami, w estragonowym sosie, podanego na młodym szpinaku z makaronem gnocchi.
Damy wybrały pizzę dosyć klasyczną (choć na puszystym cieście), o nazwie Spinachi(26.00zł), na której znalazł się obowiązkowy sos pomidorowy, Mozarella oraz dodatki: szpinak, suszony pomidor, czosnek i Parmezan, wzbogaciły ją łososiem a do zamówienia dołożyły dwa piwa, których wybór jest dosyć zawężony (głównie wytwory Kampanii Piwowarskiej), ale ja, nie będąc fanem alkoholi, wcale się tym nie zmartwiłem. Dla tych, którzy lubują się w procentowych napojach, na pewno ucieszy możliwość degustacji (przed wyborem) wszelkiej maści win włoskich.
Na start naszego posiłku otrzymaliśmy młynek do pieprzu i kolejny do gruboziarnistej soli oraz sporą ilość grissini, obficie posypanych ziołami, a do nich cztery rodzaje oliwy, w przyjemnych dla oka karafkach. Udało mi się rozszyfrować (prawdopodobnie) trzy z nich: jedna z dodatkiem czerwonych papryczek – pikantna, dosyć ostra, do lekko słonego i pięknie pachnącego pieczywa sprawdziła się doskonale, druga, uposażona na dnie naczynia w sporą ilość kaparów, raczej nie wyróżniała się dużo bardziej odmiennym smakiem, a trzecia, z dodatkiem czosnku, niekoniecznie zachęcała zapachem, ale za to nadrabiała zdecydowanym, aromatycznym ładunkiem tego warzywa.
Przystawką, którą często w takich miejscach wybieram i zrobiłem to również tym razem, jest carpaccio wołowe(27.00zł). W tym wypadku podane na dużej ilości świeżej rukoli, okraszone suszonymi pomidorami, ciętymi w paski, kaparami i płatkami Parmezanu. Mięso samo w sobie było dosyć mdłe i nijakie (co zrozumiałe, skoro mamy do czynienia z bardzo cienko krojoną, surową wołowiną), ale oczywistym jest, że ze wspomnianymi wyżej dodatkami nabierało nowego wymiaru i niemal w pojedynkę poradziłem sobie z całym, nie najmniejszym talerzem tego specjału.
Na danie główne miałem wybrać stek z polędwicy wołowej, ale przypomniałem sobie, że przed wizytą czytałem o własnoręcznie przygotowywanych makaronach i kluseczkach gnocchi, których jestem wielkim fanem. Do wyboru mamy pięć propozycji, zawierających ten właśnie rodzaj pasty. Żeby wilk był syty a owca cała, zdecydowałem się na gnocchi z płatkami polędwicy wołowej(28.00zł), suszonymi pomidorami, czosnkiem, rukolą i oliwą – dodatkowo, choć nie wspomniano o tym w menu, całość posypana jest Parmezanem, który znakomicie rozpuszcza się na gorącym daniu i tworzy sieć wonnych nitek, łączących gdzieniegdzie wszystkie elementy potrawy.
Do całości nie mam praktycznie żadnych zastrzeżeń, kompozycja dosyć prosta, ale jakże udana: polędwica nieprzetrzymana a przez to soczysta, delikatna i lekko słona, rukola z suszonymi pomidorami, dodają swych charakterystycznych nut, a dosyć grubo pokrojony czosnek i parmezan, dopełniają całości, którą wieńczy niezbyt duża, ale też nie skąpa ilość świetnej oliwy. Nośnik kompozycji czyli gnocchi, rzeczywiście wyglądają jak wykonane według sprawdzonego przepisu, gdyż są wyjątkowo sprężyste, dosyć zbite, ale zarazem nieprzesadzone i subtelne – całokształt zasługuje jak najbardziej na pochwały.
Wraz z moim daniem głównym, na stole wylądowała pizza, która rozmiarami nie grzeszy, ale przecież przyszliśmy tu na pizzę, a nie pitcę. Uszczknąłem kawałek i na wstępie na pewno warto zwrócić uwagę na ciasto – puszyste, nie znaczy, że nie stara się zmieścić w kanonie ciasta tradycyjnego, czyli dosyć cienkiego – niezbyt mocno wypieczone, odpowiednio przyrumienione, chrupiące a wewnątrz rzeczywiście dosyć pulchne. Pierwsze skrzypce gra tutaj sos pomidorowy – naturalny, dosyć delikatny, o charakterystycznym, lekko kwaskowym posmaku. Łosoś wpasował się bardzo udanie między pozostałe dodatki, ale to już nie pierwszy raz gdy okazuje się, że szpinak i ta ryba po prostu się lubią. Reszta składników tylko dopełnia subtelności pizzy. Może się ona wydawać wręcz płaska w smaku, w porównaniu z ociekającymi umami pitcami z sieciówek, ale jest niewątpliwe udaną odmianą na plus i mogę ją polecić bez mrugnięcia okiem.
Na deser proponowane Semifreddo(11.00zł), choć osobiście optowałem za ubóstwianym przeze mnie Tiramisu, dążąc do zaspokojeniu głodu porównań i analiz, krzyczącego w mojej biednej łepetynce.
Semifreddo, to włoski deser, powstały poprzez zamrożenie lub schłodzenie puszystego kremu, przygotowanego z różnego rodzaju ingrediencji – coś pomiędzy sorbetem a lodami. Tym razem musiała być to słodka śmietanka, z nutą wanilii i karmelizowanymi migdałami, które na tle puszystych, zimnych kawałków Semifreddo wyrosły na gwiazdy wieczoru – chrupiące, słodkawe, zbalansowane przez mocny, orzechowo-migdałowy posmak. Oblanie go roztopioną, gorzką czekoladą i wyrazistym musem malinowym, dopełnia deserowej ekstazy i choć czekolada według mnie zastyga zbyt szybko, by się nią w pełni nacieszyć, to również ta część posiłku zasługuje na pochwały.
Obsługa uprzejma, uśmiechnięta, pomocna, nie narzucająca się. Szefowa kuchni częstująca winami do degustacji sprawia bardzo dobre wrażenie. Na swoje zamówienie nie czekaliśmy zbyt długo, ale obłożenie lokalu nawet nie zbliżało się do obłożenia lodówki z posiekanymi karpiami w jednej z sieci dyskontów, przed zeszłorocznym Bożym Narodzeniem. Tak naprawdę nie mam wiele do zarzucenia, mogę spokojnie pochwalić zespół za organizację, umiejętności i solidne podejście do przygotowywanych dań – nie musicie oddawać fartucha.
Drodzy Czytelnicy, jeżeli macie ochotę na subtelną, świeżą, ledwie co przesmażoną kuchnię włoską w wersji al dente, to polecam zajrzeć do Lolo Rosso.
Cóż? Może nie byłem w Mediolanie, Rzymie czy Turynie, ale jeżeli podają tam kuchnię włoską, przynajmniej tak smaczną jak w Lolo Rosso, to chcę tam jechać, jak najszybciej.
An error has occurred! Please try again in a few minutes