Wilczy Głód, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się przy Wilczej i ma na celu poskramiać głód gości. Sam lokal ma wprawdzie spore okna na ulicę, ale chyba niezależnie od tego, i od "potykacza" wystawionego na róg Marszałkowskiej, nie rzuca się specjalnie w oczy, bo późniejszym popołudniem, kiedy tu przyszliśmy, tłumów nie było. A właściwie przez dłuższą część naszej wizyty, poza nami nie było nikogo. Mieliśmy więc lokal praktycznie wyłącznie dla siebie, co ze stolika w kącie sali czyniło dobry punkt obserwacyjny.
Wilczy Głód nie jest lokalem specjalnie dużym - to podłużna sala na parterze i jeszcze jedna, nieduża, w piwnicy. Podłużny kształt lokalu wymusza ustawienie stolików w rzędzie wzdłuż okien, co w sumie jest fajne, bo ułatwia komunikację, nawet idąc z końca sali, nie trzeba lawirować między stolikami. Wystrój jest sympatyczny - fajne wilki namalowane na ścianach nieco komiksową kreską, sporo "leśno-bajkowych" maskotek - klimat jest.
Lokal przechodzi akurat pewną metamorfozę, jeśli chodzi o kartę i zmierza bardziej w kierunku kuchni azjatyckiej. Znaczącym tego sygnałem (i - niestety - minusem) jest mocny zapach unoszący się w całej restauracji. Co dziwi, bo kuchnia znajduje się w osobnym pomieszczeniu, za drzwiami. Warto byłoby jednak coś zrobić z wentylacją, bo gość niekoniecznie chce po wyjściu z lokalu pachnieć tym, co zjadł, i czego nie zamówił. Oprócz różnorodnych opcji rodem z dalekiego wschodu, w karcie pozostały jednak "klasyczne" dania, które serwowano tu wcześniej, wybór jest więc spory (także w opcjach wegetariańskich i wegańskich). Ponadto codziennie serwowane są tu lunche w wersji tradycyjnej i vege, ale my odwiedziliśmy Wilczy Głód zdecydowanie po porze lunchowej.
Zaczęliśmy od przystawek - surówki z kapusty z wyrazistym sezamowym sosem (zwanym tu chinską tahini), o lekko słodkawej nucie, ale i niepozbawionym pikanterii. Poza tym chrupaliśmy słupki chrupiącej rzepy "w słodko-kwaśnej marynacie z czarnego octu ryżowego" - przyjemne, ale pojedyncza porcja przystawkowa wystarcza spokojnie na dwie osoby, albo i więcej bo rzepa, oprócz tego, że chrupała, miała smak zdecydowanie wyrazisty i w większej ilości pewnie przestałaby sprawiać przyjemność. No i bardzo fajne orzeszki z pieprzem - niby zwykłe orzeszki, ale ostre, wyraziste - wprawdzie popijałem je akurat herbatą, a nie piwem, ale do piwa byłyby idealne. W kwestii dania głównego opuściłem dalekowschodnie rejony i wróciłem bliżej Europy, racząc się wyrazistą czorbą - gęstą zupą pomidorowo-paprykową z czarnuszką, kuminem i sezamem - bardzo zacna rzecz, podawana na patelni, co tylko podkreśla, jak duże znaczenie przy jej przygotowaniu miała solidna redukcja.
Jedzenie jest tu przyzwoite (a ceny relatywnie niskie), wystrój wnętrza przyjemny, natomiast ocenę obniża kwestia słabej wentylacji. Jakość samej obsługi natomiast jest dla mnie rzeczą dość ambiwalentną. Zajmował się nami sympatyczny kelner, który nieźle orientował się w dietetycznych zawiłościach i praktycznie od ręki był w stanie orzec o wegańskości lub niewegańskości dań, wcześniejszy kontakt telefoniczny z właścicielem też był ok, natomiast dziewczyna, która podawała nam jedzenie, sprawiała wrażenie jakby myślami była bardzo daleko. Kiedy w ramach przekąsek przyniosła nam dwie kapusty zamiast jednej, zdziwiłem się, ale kelnerka chyba jeszcze bardziej. Postanowiła więc zabrać nadprogramową kapustę i trwała w swoich wysiłkach nawet kiedy powiedzieliśmy, że chętnie ją zjemy. I zapłacimy za nią. Mało brakowało, a zaczęlibyśmy się siłować ;) Tak więc gdyby nie wentylacja i kelnerka w innych rejonach wszechświata, byłaby pewnie czwóreczka, ale niestety ostateczną ocenę muszę obniżyć. Na szczęście nie za jedzenie.
An error has occurred! Please try again in a few minutes